jest długi, nie będzie widać, a cieplej. Na dworze przecież nie lipiec.
Trzewiki, choć podobne do męskich, tęponose, zgodnie z najnowszą modą, mimo wszystko były dla nowicjusza zakonnego zbyt wymyślne. Ale Polina przyprószyła je kurzem i uznała, że ujdzie. Kobiety w subtelnościach obuwia zakonników się nie orientują, a mnisi, jako mężczyźni, nie dostrzegają takich drobiazgów, więc nie zwrócą uwagi. Woreczek z robótką pozostawiła na szyi. Bo jeśli wypadnie gdzieś czekać albo prowadzić obserwację...? Robótkami wielu mnichów się zabawia, podejrzane to się nie wyda, a przy brzęku drutów lepiej się myśli. Wsunęła woreczek pod ubranie, niech sobie wisi. Sakwojaż schowała między automatami. Niedługie włosy wypuściła spod czapki, obciągnęła habit, puder starła rękawem. Jednym słowem – weszła do pawilonu ze święconą wodą skromna młoda dama, a po dziesięciu minutach wyszedł stamtąd chudziutki, rudy mniszek, niczym się niewyróżniający, jeśli oczywiście nie liczyć solidnego sińca na lewym profilu. Same zagadki Do tej chwili działania samozwańczej śledczej były jeszcze mniej czy bardziej zrozumiałe, lecz teraz, gdyby komuś przyszło do głowy podglądać panią Lisicyną, obserwator całkiem straciłby rezon, ponieważ w zachowaniu pątniczki nie dało się dostrzec żadnej logiki. Zresztą, dla uniknięcia dwuznaczności, wypadnie nam znów doprowadzić imię bohaterki naszej opowieści do stanu stosownego dla jej nowego wcielenia. Inaczej nie unikniemy dwuznacznych zwrotów w rodzaju: „Polina Andriejewna odwiedziła cele braci”, ponieważ, jak wiadomo, wstęp do wewnętrznych pomieszczeń mnichów jest kobietom surowo wzbroniony. Pójdziemy więc nie za siostrą Pelagią ani za wdową po panu Lisicynie, tylko za pewnym nowicjuszem, który, powtórzmy, zachowywał się owego dnia bardzo dziwnie. W ciągu dwóch lub dwóch i pół godziny, poczynając od południa, młodego zakonnika można było zobaczyć w najróżniejszych częściach miasta, w granicach właściwego klasztoru, a nawet – niestety – we wspomnianych celach braci. Sądząc z leniwego kroku, szwendał się bez żadnego celu, jakby z nudów: tu postoi, tam posłucha, ówdzie się pogapi. Obijającego się podrostka kilka razy zatrzymywali starsi mnisi, a raz nawet „strażnicy pokoju”. Pytali surowo, kto on taki i skąd się wziął siniak, czy aby nie wskutek jakichś pijackich rękoczynów. Młodzieniec odpowiadał pokornie, cieniutkim głosikiem, że na imię mu Pelagiusz, że przybył do Araratu ze świętego Wałaamu, spełniając małe ćwiczenie zakonne, a siniak na facjacie wziął się stąd, że ojciec szafarz za niedbalstwo go pouczył. To wyjaśnienie zadowalało wszystkich, jako że surowe usposobienie ojca szafarza było znane i „pouczeni” – ten z siniakiem, ów z guzem, inny jeszcze z odstającym czerwonym uchem – na ulicach i w monasterze trafiali się nierzadko. Mniszek kłaniał się i szedł sobie dalej. Około trzeciej po południu Pelagiusz zawędrował za miasto i znalazł się koło Mierzei Postnej, naprzeciw Wyspy Rubieżnej. Miejsce to w ostatnich tygodniach zasłynęło wśród pielgrzymów i tutejszych jako przynoszące nieszczęście i dlatego brzeg był zupełnie bezludny. Nowicjusz przeszedł się po mierzei, dotarł do samego krańca i zaczął przeskakiwać z kamienia na kamień, oddalając się coraz bardziej w kierunku wyspy. W niezrozumiałym celu zanurzał w wodzie koniec pochwyconego gdzieś po drodze kija. Przy jednym z głazów długo siedział w kucki i gmerał rękoma w zimnej wodzie, jakby ryby łowił. Niczego nie wyłowił, ale ucieszył się i nawet zaklaskał w wyziębłe ręce. Wrócił na początek mierzei, gdzie przycumowana była stara łódka, przysiadł obok na kamieniu i energicznie zaczął ruszać drutami do robótek, coraz to popatrując na boki. Dość szybko pojawił się ten, na którego chłopak najwyraźniej czekał. Ścieżką prowadzącą od starej kapliczki ku brzegowi szedł mnich o niezbyt czcigodnym wyglądzie: kosmata broda, krzaczaste brwi, wielka, wymięta twarz i siny, porowaty nos. Pelagiusz zerwał się, wyszedł mu naprzeciw i nisko się pokłonił. – Czy to nie wielce szanowny starzec Kleopa? – No, ja. – Mnich pochmurnie zerknął na chłopaka, szeroką dłonią zaczerpnął wody z jeziora, popił. – A ty czego? Westchnął męczeńsko, owionąwszy nowicjusza kwaśnym zapachem alkoholu, i