- Pani St. Germaine prosi - oznajmiła, pojawiając się po kilku sekundach.
Santos wszedł do bogato urządzonego wnętrza z ogromnym oknem wychodzącym na St. Charles Avenue. Przy oknie stała kobieta. Odwróciła się dopiero, kiedy zamknęły się drzwi za sekretarką. Od pierwszego wejrzenia wydała się Santosowi antypatyczna: patrzyła na niego z wyraźną odrazą, jakby zobaczyła przed sobą płaza albo gada, który nagle wypełzł spod kamienia. W jej twarzy był jakiś chłód, zaciętość. I wyniosłość. - Hope St. Germaine? - zapytał. - Tak. - Wyciągnęła rękę. - Masz przesyłkę? Podał kopertę, ona zaś odebrała ją i błyskawicznie cofnęła dłoń, jakby bała się zarazić od Santosa jakimś paskudztwem. - Powiedziano mi, że mam coś od pani odebrać - wycedził. Hope bez słowa podeszła do biurka, otworzyła kopertę, zajrzała do środka i z zadowoloną miną schowała ją do szuflady, skąd wyjęła inną kopertę. Spojrzała na posłańca wyczekująco, niczym na psa, który powinien podbiec i chwycić swoją kość. Santos zacisnął zęby. Nie zamierzał się wygłupiać. Założył ręce na piersi i stał bez ruchu. Kobieta poczerwieniała, wyszła zza biurka. Uśmiechnął się pod nosem. Nie pamiętał, żeby ktoś kiedykolwiek budził w nim taką antypatię jak Hope St. Germaine. Wyciągnęła do niego rękę z kopertą, na której widniało nazwisko Lily. - Weź to i zabieraj się. Nie drgnął. Spojrzał w zimne oczy Hope. Przekonana o swojej wyższości myślała, że może traktować go jak służącego. Niedoczekanie. Nie pozwoli odnosić się do siebie w poniżający, lekceważący sposób. Nie był niczyim służącym. Nawet Lily. Odebrał kopertę bez wielkiego pośpiechu, schował do kieszeni i uśmiechnął się ironicznie. - Dzięki, mała. Przykro mi, że nie dotrzymam ci towarzystwa. Faktycznie muszę znikać. Na twarzy Hope odmalowało się zdumienie, zaraz potem wściekłość. Nie czekając na jej odpowiedź, Santos wyszedł z biura odprowadzany nieprzyjaznym wzrokiem sekretarki. Zamiast jechać windą, zbiegł na dół schodami. Chciał jak najszybciej uciec z tego cuchnącego pieniędzmi piekła. Przemierzył szybko hol na parterze, pchnął drzwi i znalazł się na zalanej październikowym słońcem ulicy. Odetchnął głęboko. Dopiero teraz opadły z niego złość i niesmak po spotkaniu z Hope St. Germaine. Ta kobieta uosabiała wszystko, czego nienawidził: wzgardliwą wyniosłość i głupotę ludzi uprzywilejowanych, cholerny system, który tworzył przepaść między bogatymi i biednymi, który dopuszczał, by zabójstwo jego matki uszło bezkarnie. Ruszył w kierunku przystanku tramwajowego. Skąd Lily znała tę odpychającą kobietę? Jakie tajemnicze sprawy łączyły ją z Hope? Zmarszczył czoło. Miał wrażenie, że skądś ją zna, ale był przecież pewien, że nigdy wcześniej jej nie spotkał. Zapamiętałby ją. Taką osobę trudno zapomnieć. - Santos! Zatrzymał się na dźwięk swojego imienia, odwrócił. Przy krawężniku stał czerwony kabriolet z odsuniętym dachem, za kierownicą siedziała panna z windy. Pomachała do niego z uśmiechem. - Przejedziemy się? Zawahał się. Była dla niego za młoda i zbyt zepsuta. Ale w końcu to tylko przejażdżka. Podszedł do auta, świadomy, że szwajcar z St. Charles patrzy na niego podejrzliwie. Stojący obok boy hotelowy też miał dziwną minę. Oparł rękę o przednią szybę. - Niezła bryczka. Potrafisz to prowadzić? Uniosła ku niemu twarz osłoniętą ciemnymi okularami. - Możesz się przekonać. Wskakuj. - Czemu nie? - Santos otworzył drzwiczki i usadowił się obok dziewczyny. Zerknął w kierunku szwajcara i boya. - Twoi goryle? - Są trochę nadopiekuńczy. - Pomachała do mężczyzn i ruszyła z piskiem opon. - Wiesz, jak to jest. - Jasne - wycedził przez zęby, zapinając pas. - Wiem, jak to jest. Możesz mi powiedzieć, dokąd jedziemy? - Nie - odparła ze śmiechem. - To będzie niespodzianka. Zajechała drogę białemu lincolnowi, kierowca zahamował gwałtownie, rozległ się klakson. Santos pokręcił głową i rozsiadł się wygodnie w fotelu. Czekała go zwariowana jazda. Dziewczyna prowadziła wyjątkowo pewnie. Po przejechaniu kilku przecznic skręciła na zachód, ku wylotowi na autostradę międzystanową. - Prezent urodzinowy? - Santos przerwał przeciągające się milczenie, przekrzykując ryk silnika i szum wiatru. - Co? - Wóz! Dostałaś go na szesnaste urodziny, tak? Spojrzała na niego i wykrzywiła się zabawnie. - To jakaś zbrodnia? - odpowiedziała pytaniem na pytanie. - Czyja coś mówię? - Już chciał się usprawiedliwiać, zapewniać, że nie miał nic złego na myśli, ale ugryzł się w język. Skłamałby. - Po co przyszedłeś do hotelu? Nie widziałam cię tam wcześniej. - Przyjaciółka prosiła, żebym dostarczył przesyłkę. - Należy do mnie, wiesz? W każdym razie będzie należał. - Hotel? - W głosie Santosa zabrzmiało niedowierzanie. Kiedy skinęła potwierdzająco, pokręcił tylko głową. Dziewczyna zaczynała go bawić. - I kupili ci tylko fiata? Ja bym nie przyjął. Powinnaś dostać nowe porsche. Gloria wybuchnęła śmiechem. - Nie jesteśmy aż tak bogaci. - Ma się rozumieć. Nie jesteś aż tak bogata, po prostu należysz do klubu dobrej spermy. - Do klubu dobrej spermy? Masz poczucie humoru. - Do usług. Nie zauważyła sarkazmu w jego głosie. - Naprawdę nie jesteśmy tacy bogaci - powtórzyła. - U niepokalanek jest sporo bogatszych dziewczyn.